niedziela, 28 lutego 2010

BAMAKO 2011

Wrzuciłem już na stronę najnowsze wieści od Andrasa Szabo:

BUDAPEST-BAMAKO 2011

START 15.01.2011 - BUDAPESZT
META 30.01.2011 - BAMAKO

NOWA KATEGORIA SUPER LOW BUDGET - BY THE BOOK CATEGORY - OD 150 EURO/OS!

UWAGA! ZAŁOGI, KTÓRE OPŁACIŁY UDZIAŁ W RAJDZE BUDAPEST-BAMAKO 2010, ALE NIE DOTARŁY DO BAMAKO, OTRZYMUJĄ 50% ZNIŻKĘ, JEŻELI DOKONAJĄ OPŁAT DO 31.03.2010!

NIŻSZE CENY I INNE ZASADY OPŁAT W POZOSTAŁYCH KATEGORIACH!
ŻEBY WZIĄĆ UDZIAŁ W RAJDZIE ZAREJESTRUJ SIĘ TUTAJ

Procedura rejestracyjna do rajdu Budapest-Bamako
Żeby zapisać się do rajdu trzeba:

1 - zalogować się na strone wegierskiej http://budapestbamako.org/en/entry2010.php

2 - odebrać e-maila i kliknąć w link potwierdzający zgłoszenie - po zalogowaniu się na indywidualnej stronie uczestnika już można dokonać opłaty wpisowego

3 - po odebraniu kolejnego e-maila z formularzem należy go wypełnić (nie jest skomplikowany), podpisać, i wysłac faksem lub zeskanować i wysłac e-mailem. Jeżeli się nie dokonało jeszcze wpłaty, należy dokonać opłaty za miejsce. Potwierdzenie przelewu należy wysłać razem z fomularzem na adres podany w nim.

Uwaga!
Po zarejestrowaniu się na stronie BudapestBamako.pl można uzupełnić dane dotyczące załogi. Rejestracja na polskiej stronie nie jest jednoznaczna ze zgłoszeniem do rajdu.


Drodzy Uczestnicy rajdu Bamako,

Tegoroczna edycja była wyjątkowa pod wieloma względami, w porównaniu do poprzednich lat. Rajd organizowany był przez braci Polgar, wieloletnich weteranów rajdu Bamako i byłych sędziów, którzy bardzo ciężko pracowali przez cały rok, żeby rajd przebiegł jak najlepiej.

Wczoraj umowa licencyjna pomiędzy firmą Coimbra a właścicielem rajdu dobiegła końca. Andras Szabo jest ponownie odpowiedzialny za organizację rajdu.

Główne cele rajdu pozostają te same - przygoda, odkrycia, afrykańska kultura i pomoc niesiona małym społecznościom w najbiedniejszych krajach świata. Rajd B2 stał się znany na całym świecie nacałym świecie jako jedna z ostatnich wielkich przygód. Celem Andrasa Szabo jest trzymanie się tego, a nie zamienienie rajdu w imprezę dla samochodów 4WD odbywającą się jedynie w Ma roku. Rajd powinien pozostać taki, jakim był przez lata i dlaczego ludzie pokochali go.

Rajd wystartuje 15 stycznia 2011 z Budapesztu i 30 stycznia 2011 dotrze do Bamako.

Jeźeli chodzi o kwestię terroryzmu, odpowiedź Andrasa Szabo jest prosta - W ostatnich dekadach wiele samolotów było porywanych, wysadzanych, rozbijanych o budynki, ale nie spowodowało to zamarcia ruchu powietrznego. Wzmocnione zostały kontrole na lotniskach...

W najbliższych tygodniach ogłosimy informacje o nowej, letniej, imprezie do Azji, która organizowana będzie pzez Andrasa Szabo. Planowany start: 20 sierpnia.

Organizator Budapest - Bamako

Andras Szabo



Rajd Budapest - Bamako jet imprezą przyciągającą z roku na rok coraz więcej załóg. W 2010 roku zgłoszonych było ponad 230 teamów z całego świata. Chcesz być częścią historii, która tworzy się na naszych oczach? Zgłoś się do udziału W 2011 roku!

Informacje poniżej:


Relacja z rajdu Budapest-Bamako 2010 tutaj.

Zdjęcia z rajdu w naszej galerii oraz http://picasaweb.google.com/arekpawelek/B2AFRICA

poniedziałek, 15 lutego 2010

Uporządkowana chronologicznie relacja z rajdu Budapest-Bamako 2010

17.01.2010. Jest to pierwsza relacja z wydarzeń rajdu Budapest-Bamako 2010 od momentu startu z Polski, w środę 13.01.2010.
Dzisiaj mamy nierdzielę, 17.01.2010. Jesteśmy w tej chwikli w ,obby hotelu w Manotova, gdzie mamy dostęp do internetu. Rajd ruszyl wczoraj, o 08.00 rano. Tegoroczna edycja jest wyjątkowa. Z powodu zagrożenia atakami terrorystycznymi organizatorzy postanowili zminić trasę rajdu - rezygnują calkowicie z przejazdu przez Mauretanię i Mali. Meta Rajdu, poprowadzonego zmienioną trasą, będzie w Agadirze, w Maroko. Oczywiście spotkalo się to z niezadowoleniem wielu zalog.
Wiekszosc polskich zalog postanowila pojechac nowa trasa.
My, tj. Arek Pawelek i Arek Najder, na LR Santana (zaloga 228), postanowilismy kontyynuowac podroz pierwotna trasa i dostarczyc wieziona przez nas pomoc do wioski Kendra w Mauretanii i dotrzec do Bamako.
Okazuje sie, ze jest wiecej zalog, ktore postanowily zamanifestowac swoj sprzeciw przeciwko rosnacej fali terroryzmu i beda jechaly do Bamako.
Zalogi te, w konwoju organizowanym przez Andrasa Szabo, beda kontynuowaly podroz na poludnie, do stolicy Mali.
Nasza podroz przez Europe przebiega na razie spokojnie. 3,5 litrowy silnik naszej Santany buczy miarowo. Bez problemu pokonujemy naszym pojazdem kolejne kilometry drogi. Wczoraj przejechalismy przeszlo tysiac kilometrow. Po drodze zjechalismy na pizze do Wenecji :-)
Mamy najstarszy samochod w rajdzie - rocznik 1972. Widac, ze rajd w ciagu ostatnich lat zdecydowanie zmienil charakter - nie widac juz tutaj tak egzotycznych pojazdow jak Dacie czy Trabanty. Praktycznie ponad 90% samochodow to pojazdy 4x4. Bardzo duzo nowych. Kroluja Toyoty.
Dzisiejszy etap liczy 900 kilometrow do Perpignan, ale czesc zalog postanowila jechac jak najdalej sie da, bo jutrzejszy to az 1012 km, do Almeiry. Musimy zdazyc na prom do Afryki o 23.00. My tez pojedziemy w ten sposob, zeby pokonac jak najwieksza odleglosc dzisiaj. Mamy jeden z najwolniejszych pojazdow w rajdzie. Jego zalety bedzie mozna wykorzystac w pelni dopiero w Afryce. W Europie, na asfaltach, liczy sie tylko predkosc...
Wszyscy okazuja nam wiele sympatii - kazdy z uczestnikow rajdu mruga do nas swiatlami, jak nas wyprzedzaja. To samo czyni wiele innych osob. Machaja do nas rekoma i pozdrawiaja nas :-)

Przejazd przez Europę to istny maraton. Szczególnie dla nas, gdy prędkość Santany rzdko przekraczla 100 km/h. Ostatnie 1500 km jechaliśmy non-stop, zatrzymując się tylko na tankowanie. Zmieniamy się też za kierownicą. Możemy trochę odpocząć śpiąc na materacu w tylnej części samochodu. Temperatura poniżej zera. Brak ogrzewania daje się we znaki, ale w Hiszpanii ociepla się na tyle, że możemy zdjąć czapki. Do Almerii, na prom, docieramy na godzinę przed czasem. Większość zalóg już tu jest.
Okazuje się tymczasem, że wybułchy zamieszki na terenie Sahary Zachodniej i Maroko njiechętnie patrzy na pomys organizacji rajdu w tym czasie. Po paru godzinach negocjacji możemy ładować się na prom.
Siedmiogodzinna podróż do Nadoru pozwala na zregenerowanie sil. Rano bez najmniejszych problemów caly rajd przechodzi granicę. W dwie godziny odprawiono niemalże 200 samochodów.
Są już pierwsze awarie - w Iveco Jurka Bodziocha nawalila sonda Lambda i samochód nie osiąga pelnej mocy. M.in. z tego powodu postanawia ruszyć dalej z klasą Adventure. W Santanie latamy kolo,bo po drodze, jeszcze w Hiszpanii, zlapalismy gumę, a nie chcemy bez zapasu ruszać w Saharę. Wyruszamy z Nadoru dosyć późno. Przed nami 700 kilometrowa przeprawa do Erg Chebbi, w okolicach Merzougi. Przez Atlas przebijamy się już po ciemku. Na metę pierwszego Afrykańskiego etapu docieramy dopiero okolo pierwszej w nocy. Okazuje się, że nie wszyscy jeszcze tutaj dotarli. Brakuje wszsytkich naszych zalóg z klasy Race. Bernard Afeltowicz i Wojtek Rozwadowski (Carcade Team One i Two) docierają dopiero okolo 3 nad ranem. Podczas przekraczania brodu Bernard utopil samochód. Wojtek dopiero 25 kilometrów daelj znalazl most, którym mógl się przedostać na drugą stronę rzeki i pospieszyć z pomocą. Mercedes G węgierskiej zalogi, która próbowala pomóc Bernardowi skończyl udzial w B2 w tym miejscu - silnik zassal wodę. Następnego dnia okazuje się, że do mety do tej pory nie dotarl Jeep Wrangler polskiej zalogi - również polegl na przejeździe przez rzekę.
Następny dzień do wyścig po piaszczystej pustyni dookola Merzougi. Tym razem klopoty spotykają Konrada Korobowicza - w jego Jeepie Rubiconie pada skrzynia biegów. W nocy zostaje zholowany do miejscowego warsztatu.
Rano udajemy się tam, żeby wymienić przegrzany olej w skrzyni biegów. Po paru godzinach pracy okazuje się, że to nie pomaga - spalone zostaly tarczki w automatycznej skrzyni biegów i uszkodzony konwerter... W Maroku nie ma serwisu, który bylby w stanie pomóc przy takiej awarii.
Podczas naprawy w miejscowym warsztacie opada nas gromada dzieci, które wyszly z pobliskiej szkoly. Dajemy im jeden karton z darami. Dystrybucją zajmuje się wlaściciel warsztatu - nie chcemy zmieniać utartych przez setki lat zwyczajów. Szczęśliwe, roześmiane buzie dzieci są dla nas największą zaplatą za tą skromną pomoc.
Z Polski leci samolotem do Agadiru jedna ososba z częściami do Iveco, więc zapada szybka decyzja - z serwisu Jeepa w Warszawie na dwie godziny przed odlotem samolotu dostarczane są części niezbędne do naprawy skrzyni biegów.
Będziemy remontowali skrzynię biegów w warunkach polowych. Nie da się tego zrobić w dotychczasowym miejscu postoju. Bierzemy Jeepa na hol za Santaną (ostatni sprawny samochód w naszym miniaturowym konwoju) i z Iveco jedziemy do Ar-Rachidia. Jazda przez górzysty teren jest dobrym sprawdzianem dla solidności starej, 38-letniej konstrukcji.
W Ar-Rachidia udaje się wynająć warsztat, w którym Arek Najder będzie mógl wyjąć i naprawić skrzynię biegów.
Następnego dnia o 5 rano wyruszamy z Konradem do Agadiru - prawie 700 kilometrów. Musimy się wyrobić do 18.00, bo o tej godzinie jest lot powrotny czlowieka od Jurka Bodziocha, który przywozi części do obu uszkodzonych samochodów. Podróż jest bardzo męcząca. Musimy pokonać między innymi bardzo krętą i wąską drogę (okolo 200 km) wpinającą się aż na wysokość 1870 m. npm. Z naprzeciwka non stop walą ogromne, przeadowane ciężarówki. Zasada jest prosta - pierwszeństwo ma większy. Co chwila uciekamy na kamieniste pobocze, mając zaledwie kilkanaście centymetrów zapasu. Nie moźemy jechać szybciej niż 40 km/h! Do lotniska w Agadirze docieramy okolo 17.00. Odbieramy przesylkę, ale okazuje się, że jedna paczka z częściami do Wranglera zostala w Marakeszu. Ma przyleciec samolotem o 19.00. Czekamy więc na lotnisku, popijając kawę. O 19 okazuje się, że paczka poleciala do Casablanki, i dopiero stamtąd przyleci do Agadiru. Okolo 1 w nocy. Postanawiamy znalezc jakis hotel w poblizu lotniska i przespac się przed drogą powrotną.
Rano okazuje się że przesyka już jest  na miejscu. Pakujemy się więc do Santany i ruszamy w drogę powrotną. Ta zajmuje nam 11 godzin. Godzinę szybciej, niż podróż w kierunku przeciwnym.
Arek natychmiast po otrzymaniu części jedzie do warsztatu, pomimo tego, że jest już 19.00. Do kolacji skrzynia jest już zmontowana. Następnego dnia trzeba będzie ją zamontować w Jeepie.
Rano Arek jedzie do warsztatu. Okolo 13.00 ma być gotowy. Ja w tym czasie piszę relację. Pozostanie nam wykasowanie blędów w komputerze samochodu Konrada, zamontowanie nowej sondy Lambda w samochodzie Jurka i też kasowanie blędów. Następnie plan przewiduje spakowanie się i będziemy gonić rajd, który dzisiaj powinien dotrzeć do Laayoune.
Arek Pawelek
PS. Dotarly do nas wiadomości, że Jeep Rubicon Szmigla jest teraz holowany do Fez'u na wymianę oleju w skrzyni biegów. Obawiamy się, że bez podłączenia do komputera może nie dać się uruchomić...

29.01.2010. Dzisiaj oficjalnie zakończy się rajd Budapeszt-Bamako 2010. Wyjątkowy z wielu powodów, glównie dlatego, że zakończy się w Maroku, w Agadirze. Dla nas wyjątkowy dlatego, że od wileu dni sami przemierzamy Maroko... Dla nas to spotkanie z Afryką jeszcze trwa.
Cofnę się tutaj do wydarzeń sprzed kilku dni, gdy udalo się nam dostraczyć części do Iveco Jurka Bodziocha i Jeepa Rubicona Konrada Korobowicza.
Arek Najder, nasz ekspedycyjny mechanik, rozebral i nastepnie poskladal do kupy skrzynkę biegów Jeepa. Pomagala przy tym cala rodzina wlasciciela warsztatu! W kanale pracowalo dwóch synów, dzielnie śrubcząc i pętając się pod nogami, na zewnątrz biegala jedna z żon wlaściciela, donosząc kuskus. Pomagala jej w tym najmlodsza córka, która zaczepjiala każdego z naszej ekipy. Gdyby naprawa potrwala jeszcze parę dni dlużej, pewnie by nas adoptowali! Koniec końców skrzynka dziala, ale nie idealnie - nie można byo zrobić lepiej, bo nie przyszly uszczelniacze, co pociągnęlo za sobą koniecznosc dokonania ograniczonej naprawy. Najważniejsze, że Jeep powstal i jeździ o wlasnych silach. Naprawa Iveco okazala się drobną formalnością po 15 minutach i wykasowaniu będów z komputera Iveco odzyskalo sily :-) Ponieważ ograniczone zostaly możliwości jezdne Jeepa postanowiliśmy o ostate4cznym wycofaniu się z rajdu i powrocie do Europy, gdzie będzie możliwe dokonanie wlaściwej naprawy lub wymiany skrzyni biegów. W tym samym kierunku podąża drugi polski Rubicon, ale na lawecie. Z informacji, które do nas dotarly, wiemy, że uszkodzenia silnika w Toyocie Adama Bembnowicza są poważne - dziura w tloku. W Laayoune znalazl warsztat, który w ciągu 1 dnia ma dokonać niezbędnych napraw. Obawiamy się tego ekspresowego tempa - Wedlug nas nie da się tak szybko wymienić tloków, wyszlifować glowicy i poskladać silnika do kupy. Zobaczymy...
Popoludniu 24.01. ruszamy w drogę. Chcemy dzisiaj dotrzeć do Quarzarate - 300 kilometrów od Ar-Rachidia. To pierwszy etap naszej drogi powrotnej do Europy, przez Tanger. Jedziemy Santaną jako eskorta niedomagającego Jeepa. Podróż zostaje niespodziewanie przerwana po okolo 50 kilometrach, gdy w Santanie zapala się świateko adowania akumulatora. Zatrzymuję się na stacji benzynowej w środku miejscowości. Myślalem, że to tylko poluzowal się naciąg alternatora, ale s zybko rozwialy się nadzieje na prostą naprawę. Oberwalo się mocowanie alternatora. Na stacji rozkladamy warsztat - w 15 minut mocowanie mamy w garści i w dwójkę z Arkiem Najderem udajemy się na poszukiwania warsztatu, gdzie będziemy mogli pospawać pękniętą część. Reszta chlopaków pozostala przy okaleczonej Santanie, otoczona już sporą grupką ciekawskich "lokalesów". My szybko znajdujemy przewodnika, który prowadzi nas wgląb wioski. Jest juz po zachodzie slonca i większość warsztacików jest już pozamykana. Muezin wlaśnie wzywa do ostatniej, piątej modlitwy. Wlaściciel przybytku wpuszcza nas do środka i zamyka za nami drzwi - po modlitwie już nie wolno pracować. Nam, jako że jesteśmy niewiernymi, użycza warsztatu. Boże drogi! Ale przybytek! Pośród kilku kup przemieszanego zlomu stoi spwarka pamiętająca czasy, gdzy jeszcze pierwsza nie byla jeszcze wynaleziona!. Oczywiście jest bez obudowy i sterczy z niej kupa drutów. Ale po podązceniu do prądu zaczyna buczeć - jest dobrze! Obok, w kaluży wody stoi wielka, warsztatowa wiertaa jednocześnie honory stolu warsztatowego. Arek zabiera się do spawania, a ja do dokumentowania naprawy. Mamy jeszcze pomocnika w postaci naszego przewodnika. Iskry się sypią jak w kuźni Hefajstosa. Zastanawiam się, czy nie ma tutaj rozlanej jeszcze wody, albo benzyny... Po kilkunastu minutach mamy wszytsko pospawane. Wlaściciel nie chce żadnej zaplaty, ale wciskam mu 20 dirhamów za zużyte elektrody, prąd i kawalek resora, który posluży do dorobienia mocowania. Wracamy do samochodu. Na krawężniku uruchamiamy szlifierkę, żeby wyrównać spawy. Zakladamy mocowanie do samochodu i ruszamy dalej. Cala naprawa trwala dwie godziny. Dzisiaj ujeżdżamy jeszcze 50 kilometrów i szukamy "jaskini" (czyli hotelu, który ma nie mniej niż 4 gwiazdki...). O dziwo, udaje się nam taki znaleźć! Obok na ulicy podają świeże mięso z grilla, z czego z chęcią korzystamy. W knajpce obok siedzi tlum gości - oglądają mecz w TV...
Idziemy spać. Kiepsko się czuję. Wygląda na to, że zlapalem zapalenie pluc. Kaszlę coraz mocniej. Na noc biorę antybiotyk.
25.01 rano szybko zjadamy śniadanie i ruszamy dalej. Quarzazate chcemy tym razem tylko przejechać a celem na dzisiaj jest Marakesz. Droga jest równa, ruch znośny. Tempo nadaje Jeep, ponieważ to on jet tym razem najwolniejszym pojazdem konwoju. Po drodze zatrzymujemy się tylko na krótkie zakupy. Potem już tylko jeden postój na posilek (robimy sami) i ze dwa-trzy razy na zrobienie zdjęć i na kawę. Jedziemy niezwykle malowniczą drogą wspinającą się na wysokość aż 2260 mnpm. Na tej wysokości jest zdecydowanie zimniej - leży śnieg. Dodatkowo wieje silny wiatr. Kałuże na zakrętach zamarzają.
Kilkusetmetrowa przepaść zaraz za oknem nie pozostawia zludzeń co do szans na przetrwanie w razie awarii hamulców lub błędu kierowcy. Jazdy nie ułatwia też lód pokrywający miejscami drogę. Na jednym zakręcie czuję jak koła Santany idą swoją drogą, ale nie jest to właściwa droga, bo prowadzi wprost na stalową barierkę, za którą zieje wielka pustka. Delikatnie naciskam pedał spowalniacza. Nie powinno zadziałać, ale jakimś cudownym zbiegiem okoliczności wąskie opony Landrynki ponownie wgryzają się w dziurawy asfalt drogi. Znowu pędzimy w dół  z zawrotną prędkością 20-30 km/h. Silnik rzęzi na 2 biegu. Stromo! Arek robi zdjęcia i filmuje boskie widoki. Cieszymy się każdą chwilą i każdym kilometrem. ChłOpaki już są daleko. Przez chwilę, nisko na jednym z zakrętów serpentyn widzę Jeepa i Iveco. Jedziemy swoim tempem, czyli toczymy się niczym walec drogowy podczas remontu A4 między Katowicami a Krakowem. Lepiej tak, niż w tempie bolidu F1, bo na zakrętach nie czekają na nas bandy z opon i bali słomy.
Radio skrzeczy głosem Miszy - "stajemy koło hoteliku po prawej, zobaczycie nas". Kilka kilometrów dalej na poboczu wąskiej drogi stoją samochody Jurka i Konrada. Dołączamy do nich. Ciągnę dźwignię gaszenia silnika. Cisza... Wspaniała była ta przeprawa przez Atlas! Zachodzimy do hoteliku na kawę. Przy wejściu rośnie drzewko pomarańczowe, obwieszone dorodnymi owocami. Zrywam jeden - jest bardzo słodki i soczysty. Zrywam jeszcze kilka. Pozostałe rosną na na tyle wysoko, że nie sposób ich dosięgnąć. Biegnę za resztą chłopaków, na tył hoteliku, do restauracji. W na drzwiach wejściowych kilka naklejek w j. polskim, w tym "Dzień Dobry TVN". Zamawiamy kawę, ja biorę z mlekiem. Arek bierze herbatę, marokańską, czyli z dużą ilością mięty. Nad stoami wiszą stylowe lampiony. Rozsiadamy się wygodnie w krzesłach. Po chwili na stół wjeżdżają parujące szklaneczki z parującym napojem i dzbanek z mlekiem. Arek, swoim zwyczajem, dobiera się do mleka i dla nas niewiele zostaje, więc zamawiamy jeszcze jeden dzbanek i rewanżujemy się naszemu mlekopijowi wypijając jego herbatę. No, nie do końca – został mu łyk czy dwa :-)
Po krótkim odpoczynku ruszamy w dalszą drogę. Zachowujemy dotychczasowy szyk, przez chwilę tylko złamany przeprawą przez góry - prowadzi Jeep, Santana w środku, Iveco na końcu.
O zmroku docieramy do Marakeszu. Jedziemy w kierunku Mediny - centrum miasta. Po drodze bierzemy przewodnika - prowadzi nas na motorowerze. Co chwila ogląda się, sprawdzając, jak dajemy sobie radę z afrykańskim ruchem, czyli wszechobecnym chaosem. Najważniejsze to nie wahać się. Jak się jest zdecydowanym, to inni ustępują. No i trzeba mieć oczy dookoła głowy, na wypadek, gdyby znalazł się ktoś inny równie zdecydowany, czyli jadący sprzętem o tej samej masie. Wokół masy samochodów przeciska się, niczym fala przypływu, tłum pieszych i rowerzystów. Z gracją lodołamaczy przemy za naszym przewodnikiem. Przez szereg bram przejeżdżamy poza centrum. Ulice są coraz szersze. Stojący na rondach policjanci zatrzymują ruch, żeby nas przepuścić. Szeroką, wielopasmową aleją dojeżdżamy do hotelu "Royal Mirage". To "jaskinia" na dzisiejszą noc. Po zalogowaniu się ruszamy - z klasą, czyli konnym powozem - do centrum miasta. Na ogromnym placu kłębi się nieprzebrany tłum. Grajkowie odprawiają magiczne sztuczki. Mężczyźni w dżalabijach klaszczą w dłonie kiwając się w takt wschodniej muzyki. Podglądają ich grupy mieszkańców miasta przetykanych turystami ubranymi po europejsku. Pośród tego wszystkiego bawią się grupki dzieci. Do tego ogólnego chaosu dołączają się pokrzykiwania sprzedawców owoców, przypraw, jedzenia, pamiątek, wszelkiego innego badziewia... CO chwilę podchodzi jakieś dziecko oferując na sprzedaż paczkę chusteczek higienicznych. Odrębne miejsce zajmuje cały kwarta stoisk z przysmakami robionymi na miejscu. Kierujemy się w tym kierunku. Pełno tu naganiaczy. Wybieramy długie stoisko, przy którym panuje największy ruch. Dwóch kucharzy dwoi się i troi przygotowując szaszłyki, mięso z grilla, kus-kus, marokańską herbatę...
Zamawiamy miks szaszłyków. Zamiast talerzy rozkładane są płachty papieru. Zaraz wjeżdża pan - lokalna odmiana chleba. Do tego kilka past i olej z oliwek do maczania. Rzucamy się na jedzenie. Po paru minutach podają szaszłyki i malutkie, cienkie kiełbaski. Domawiamy jeszcze pan. Iście królewska uczta! Oczywiście jemy rękoma - na wschodni sposób. Sztućców się tutaj nie używa. Gdy przychodzi do płacenia próbujemy targować się, ale tutaj - o dziwo! - to nie działa.
Idziemy jeszcze powłóczyć się po straganach. A potem - bryczką do hotelu. Idziemy spać...
Rano - zostawiamy jeszcze samochody na hotelowym parkingu. Tutaj są bezpieczne. Z buta udajemy się na plac, pozwiedzać Marakesz w świetle dnia. Wchodzimy w wąskie uliczki Sukhu - targu. Od razu oblepieni jesteśmy chmarą sprzedawców. Niektórzy sprzedawcy siedzą dostojnie na swoich kramach, obojętni na tumy potencjalnych klientów. Widocznie doszli do wniosku, że Allach nie pozwoli na to, żeby ich niewątpliwie dochodowy interes upadł. Inni postanowili aktywnie wspomóc Allacha w tym wielkim dziele i zaczepiają każdego przechodnia zachwalając sprzedawany towar. Nie daj Boże wykaż zainteresowanie - wpadłeś. Jesteś już jak ryba na haku. Teraz tylko trzeba powoli zwijać żyłkę - prowadzić rozmowę przekonując klienta, że bez blaszanej miski lub skóry z węża nie jesteś w stanie się obyć! Wielu daje się na to złapać, a potem dźwiga pod pachą zwinięty w rulon dywan i zastanawia się, jak do tego zakupu przekonać żonę... Wielu sprzedawców dźwiga swój kram przerzucony przez ramię lub po prostu w garści. Tak, jak zakwefiona kobieta,która próbuje przekonać mnie do zakupu miedzianych bransoletek. Ja z kolei przekonuję ją, że jedyną ozdobą jaką noszę jest zegarek i  nie zamienię go na zwój klepanego drutu. No to może kupię dla żony, narzeczonej, kochanki. Po dłuższej chwili udaje się ją przekonać, że jak przystało na prawdziwego macho, nie mam komu kupować błyskotek. Na chwilę odczepia się, ale Konrad kupuje naręcze bransoletek i teraz kobieta ma wymówkę - kolega przecież kupi, to dlaczego ja nie chcę kupić? No właśnie? Dlaczego? BO NIE! Uff! Poszła sobie... Wraca! Nie, to inna. Ale wie, że Konrad kupił bransoletki. Nie zwracam na nią uwagi, więc przerzuca się na Jurka. Jurek odpowiada jej po niemiecku, ale to kiepsko działa - kobieta (dziewczyna?) okazuje się poliglotką. Zna niemiecki, francuski, angielski, hiszpański, arabski...  Ale polskiego nie znasz! - triumfuje Jurek.
Wychodzimy z labiryntu uliczek i straganów. Siadamy jeszcze w lokalnym barze na kawę. Potem jeszcze spacer do miejsca, skąd można złapać taksówkę do hotelu. Po drodze, na ulicznym straganie kupujemy śniadanie - bułkę ze smażonym jajkiem, jakimś mięsem i przyprawami. Całkiem smaczne! Piszę kupujemy, ale skusiliśmy się tylko my - Santana team. Reszta jakoś nie ma zaufania do ulicznej kuchni...
Wyjeżdżając spod hotelu oglądamy jeszcze pokaz akrobatyki powietrznej na małej wysokości w wykonaniu Mirage. Huk niesamowity. Momentami wygląda na tak, jakby samolot mia się zwalić na dachy okolicznych budynków. Dziwnym zbiegiem okoliczności jednak wypryskuje w niebo wysoką świecą i huk urywa się. Zgasł silnik! Ale nie - pilot tylko wyłączył dopalacze i teraz spokojnie odlatuje w na zachód. My ruszamy na północny - zachód, do Casablanki. Docieramy na miejsce po zachodzie słońca. Na nosa docieramy w okolice portu, gdzie znajduje się spora ilość hoteli. Wjeżdżamy na parking bodajże hotelu Ibis. Znajduje się miejsce dla naszych trzech pojazdów. Jakoś tak się złożyło, że na parkingu wypijamy butelkę nalewki. Potem idziemy do hotelu. Najpierw jednego - nie ma miejsc. W drugim to samo. Recepcjonista dzwoni do innego - tam się udaje znaleźć miejsca. Może dlatego, że to hotel pięciogwiazdkowy? A może dlatego, że gwiazdki hotelu pamiętają czasy, gdy kręcony by film "Casablanka"?
Rano - kawa w hotelowym barze. Potem jedziemy do Rick's Cafe - knajpki, w której kręcony był film "Casablanka". Otwarta jest dopiero od 10, więc zagłębiamy się w ciasne uliczki starej Casablanki. Stragany z warzywami, mięsem, rybami, sztucznymi szczękami i zębami, garnkami, biegające dzieci, targujące się kobiety, handlarze, zgiełk, ścisk, hałas, smród, ruch... Natłok wrażeń i bodźców. Skręcmy w jakąś boczną uliczkę. We wnęce bramy ustawiony jest dymiący grill. Mięso pachnie smakowicie, więc decydujemy się na śniadanie. Okazuje się, że jest to kuchnia pracująca na potrzeby knajpki znajdującej się naprzeciw, czyli dwa kroki dalej. Wciskamy się za mały stolik. Tym razem Misza i Konrad decydują się na zamówienie dań - widocznie ten przybytek budzi w nich większe zaufanie niż uliczny stragan :-) Po chwili podane są parujące kamionkowe miski, na których pyszni się baranie (chyba) mięso. Zabieramy się do jedzenia. Co prawda nie ma sztućców, ale jest "pan" i ręce. Nie decydujemy się jednak na wodę stojącą na stole - niby firmowe, palistkowe butelki PET, ale tak już zużyte, że całkiem zmatowiały od częstego uzupełniania.
Wracamy do Rick's Cafe. Jesteśmy pierwszymi gośćmi. Wnętrze z innej epoki... Eleganckie meble, bar pełen markowych alkoholi. Brakuje tylko Bogarta siedzącego w rogu baru. A właśnie - które to byo krzesło? Bartender wskazuje wysoki hooker. Po kolei siadamy na nim i robimy sobie zdjęcia. Szukając kibelka wchodzę na piętro. Ruletka, oryginalne plakaty reklamujące film, subtelnie wpasowany plazmowy TV, w którym leci, a jakże, "Casablanka". Właśnie Henreid pyta Bergman, czy była samotna, gdy on był w obozie koncentracyjnym... W następnej scenie jest i Bogart.
Opuszczamy słynny lokal i ruszamy w dalszą drogę. Rozstajemy się z Konradem, który wraca samolotem do mroźnej, zasypanej śniegiem Polski. Naszym celem jest Tanger.
Po drodze przejeżdżamy przez Rabat - stolicę Maroka. Fale Atlantyku rozbijają się o brzeg. Poza linią łamiących się grzywaczy czekają, leżąc na deskach, surferzy. Nad nimi zaczyna się piętrzyć większy od innych lśniący wał. Kilku szybkimi ruchami rąk nabierają prędkości, stają na deskach i suną w kierunku brzegu. Przypominają mi się miesiące spędzone w Australii, gdy szykowaliśmy się do regat Sydney-Hobart. Ale droga odchodzi w kierunku lądu i miejsce lśniących fal oceanu zajmuje widok starych murów. Przejeżdżamy koło pałacu królewskiego, strzeżonego przez gwardię. Za murami ogradzającymi siedzibę monarchy widać wspaniale utrzymane trawniki i wypielęgnowane drzewa. Po paru kilometrach widok zmienia się - najpierw pas ziemi niczyjej, potem bogatsze wille, osiedla domów, domków, szeregówki, coraz bardziej zaniedbane zabudowania, przechodzące w rozpadające się slumsy...
O zmroku dojeżdżamy do Tangeru. Najpierw jedziemy do portu, sprawdzić o której są promy do Hiszpanii. Dzisiaj już nie ma - trzeba czekać do rana. Cena - 600 dirhamów za samochód i dwie osoby. Jest taniej, niż się spodziewaliśmy. Po przeliczeniu na Euro wychodzi około 55-57 Euro. Pierwszy prom o ósmej rano. Zawracamy spod portowej bramy. Dopiero w trzecim hotelu znajdujemy wolne pokoje. No, niezupełnie. W drugim też były, ale na godziny. Pożegnalna impreza przeciąga się do późnej nocy.
Rano rozstajemy się. Odprowadziliśmy Jeepa do bram Europy, teraz możemy sami ruszyć odkrywać Afrykę.
Nie decydujemy się na gonienie rajdu - za dwa dni kończy się w Agadirze, więc musielibyśmy przejechać półtora tysiąca kilometrów tylko po to, żeby być na mecie rajdu, który rozpadł się już wcześniej. Po drodze spotykaliśmy wiele samochodów z naklejkami B2. Wracali zawiedzeni do Europy. My też spodziewaliśmy się czego innego... Marzenia o czarnej Afryce trzeba odłożyć na potem. Co prawda nadzieja jeszcze tli się, ale... Nie będę o tym pisał, żeby nie zapeszyć :-)
Ruszamy z Casablanki na wschód. Na mapie droga wije się niesamowicie, dając nadzieję na piękne widoki. Powoli cywilizacja ustępuje miejsca lokalnemu kolorytowi. Wspinamy się coraz wyżej. Zatrzymujemy się na chwilę, zatankować Santanę. Podchodzi do nas jakiś klient proponując haszysz. Grzecznie odmawiamy. Jest zdziwiony, więc pokazuje gestami, że to dobry stuff. Nie jesteśmy zainteresowani. Próbuje jeszcze parę razy, bo chyba nie zrozumieliśmy o co chodzi. Jest coraz bardziej nachalny.
Płacimy za paliwo i ruszamy dalej. Od tej pory każdy próbuje na sprzedać działkę narkotyku. Dosłownie każdy! Nie ma osoby, która nie pokazałaby na migi, że ma dobry towar do palenia. Czy jest to kilkunastoletni dzieciak, pasterz, dziadek siedzący przy drodze. Cały kraj handluje dragami! Kilkukrotnie drogę zajeżdżają nam samochody wypchane lokalesami. Dym z wnętrza bucha, jakby wydech poprowadzony był do środka. Lekko odjechani goście oferują oczywiście haszysz. Późnym popołudniem stajemy na popas w przydrożnej knajpce. Wiszące na zewnątrz poćwiartowane zwierzaki i kilkanaście samochodów - widać, że jedzenie jest świeże i dobre, a przynajmniej tanie. Santana dobrze się wtapia w lokalny świat motoryzacji. Gdyby nie naklejki rajdu, nie odróżnialibyśmy się specjalnie. Na drogach coraz częściej spotykamy stare i nowe Land Rovery. Nowe, nie znaczy wcale nowoczesne - jedyny nowy model spotykany tutaj to Defender. Ale wróćmy do tematu kulinarnego. Zachodzimy do knajpki. Z pewnymi problemami, zamawiamy dania, bo obsługa mówi tylko po arabsku, francusku i hiszpańsku. W pięknej mowie Cervanteza, której znajomość posiadłem w ograniczonym stopniu, dogadujemy się wreszcie. Idziemy na zewnątrz, wybrać kawałki mięsa do pieczenia na grillu. Zamawiamy jeszcze lokalną herbatkę i chleb. W oczekiwaniu na posiłek chłoniemy lokalny koloryt. Podchodzi obsługujący nas kelner i przekazuje zaproszenie od szefa. Z tego, co zrozumiałem, właściciel zaprasza nas do zjedzenia posiłku w domu. Przy okazji pogadamy o interesach. Tego ostatniego nie jestem pewien, bo rozmowa odbywa się w narzeczu hiszpańsko-francusko-ręcznym. Idziemy do położonych na uboczu zabudowań. Otoczone są wysokim, ceglanym murem ze stalową bramą. Po podwórku kręci się kilku typów w dżalabijach. Jesteśmy wprowadzeni do niskiego budynku z oknami umieszczonymi wysoko pod sufitem. Otwierają się drzwi i już wiem, że trzeba było nie przyjmować zaproszenia. Prawie połowę pomieszczenia zajmuje wielki, drewniany stół. siedzi przy nim SZEF i kilku młodych Europejczyków. Na stole leżą cegły sprasowanego narkotyku. Co najmniej kilkanaście kilogramów. Gdy wchodzimy, szef na chwilę odwraca się w naszą stronę. Reszta ledwie podnosi wzrok. Gestem jesteśmy zaproszeni do zajęcia miejsc na krzesłach stojących wokół dużej, żelaznej kozy, w której buzuje ogień. Nie wypada odmówić. Siadamy. Udajemy, jakby wszystko byo dla nas normalką. Czekamy na naszą kolej w interesach. Pod ścianą stoi telewizor, w którym leci program National Geographic. Goście przy stole fachowo rozcierają towar w rękach, pomiędzy kciukiem a opuszkiem dłoni. Robią skręty, zaciągają się ze znawstwem. Rozmowa przy stole toczy się po włosku. Czujemy się jakbyśmy trafili na plan mafijnego filmu! Ale to nie film. Nie jest dobrze. Przy drzwiach kręci się dwóch dryblasów. Okna wysoko. Innego wyjścia nie ma. Arek nerwowo bawi się Canonem, którego trzyma na kolanach. Zwraca to uwagę szefa - aparat co chwila zapala i gasi wyświetlacz. Pyta się, czy TO nie robi zdjęć. Odpowiadam, że w żadnym wypadku i po polsku zwracam uwagę Arkowi, żeby zabrał łapy od aparatu, bo to wkurwia naszego gospodarza. Ze zrozumieniem podchodzi do mojej niezbyt wyszukanej uwagi. Szef proponuje nam po działeczce. Z niepewnym uśmiechem dziękujemy za poczęstunek. Podnosimy się z krzeseł, wymawiając się jedzeniem. Może pójdziemy już do knajpki. Nie, nie, jedzenie przyjdzie tutaj. Gestem jesteśmy sadzani z powrotem. Na stół wjeżdża elektroniczna waga. Z cegły sprasowanego narkotyku oderwany zostaje kawałek wielkości pięści. Waga wskazuje ponad pół kilograma. Szef zauważa mój wzrok. "To ice" - wyjaśnia - "bardzo drogi towar". Kiwam głową ze zrozumieniem. Zdaje się, że transkacja się finalizuje, bo Włosi wyciągają grube pliki banknotów Euro. W tej chwili wchodzi kelner z knajpy, wnosząc dymiące talerze mięsa i "pan". Nakrywany jest drugi stół w przeciwnym rogu pomieszczenia. Siadamy przy nim. Czuję się, jakby to był ostatni posiłek. Czyżby moje szczęście opuściło mnie? Arek doszedł chyba do tego samego wniosku, bo z pewną dozą pesymizmu mówi, że chyba nie wyjdziemy z tego żywi. Bluffując odpowiadam, żeby nie pieprzył, chociaż czuję dokładnie to samo. Pocieszam się w myślach, że być może szef zechce rozszerzyć swój biznes o porwania. Jedzenie nie smakuje tak, jak powinno. Nawet słodka herbata nie jest tak słodka. Cholerny świat! Trzeba było jeść w knajpce. Tam przynajmniej byli ludzie - świadkowie. Interes w rogu pokoju dobiegł chyba do końca. Pomieszczenie opróżnia się. Dryblasy pilnujący wejścia wychodzą z kupcami, najwyraźniej zadowolonymi z udanego zakupu i z lekka upalonymi. Widać, że szef też ma lekko w czubie. Świta lekka nadzieja. Rozpoczyna rozmowę chwaląc się swoim imperium - knajpka, hotel, dragi. Chwalę go. Napominam, że my co prawda nie przyjechaliśmy na zakupy, ale mamy przyjaciół, którzy mogą zainwestować pewne sumy. Nie zagłębiam się w szczegóły, czy chodzi o okup za nas czy o zakup "ice'u". Uśmiechnięty szef odpowiada, że jesteśmy "always welcome here". Otwiera drzwi i prowadzi do bramy w ogrodzeniu. Obszernym gestem pokazuje uczepioną skały ruderkę - hotel, knajpkę. Jeszcze raz ponawia zaproszenie. Żegnamy się pozdrawiając Allacha. W knajpce płacimy za jedzenie i wsiadamy do Santany. Szczerze mówiąc już wątpiłem, że ją jeszcze ujrzymy. Silnik zapala od ćwierci obrotu. Ruszamy w drogę!
Dalsza, tego dnia, droga przebiega bez większych emocji. To znaczy bez takich, jakie były naszym udziałem. Jeszcze kilka razy proponują nam sprzedaż haszyszu, wspinamy się tak wysoko, że wokół nas pojawia się śnieg, droga prowadzi krętą półką nad bezdennymi, zatopionymi w chmurach przepaściami. Późno po zachodzie słońca zjeżdżamy z tej drogi w inną, według mapy zamkniętą w sezonie zimowym, czyli teraz. Nie przeszkadza nam to. Droga wije się coraz bardziej. Prowadzi raz w górę, raz w dół. Miejscami zawalona jest głazami, czasami zwęża się do takiej szerokości, że ledwie mieścimy się między urwiskiem a przepaścią. Czasami droga całkiem znika – osunęła się cała półka, po której wije się nasza szosa. W jej miejsce pojawia się inna ścieżka, po której można kontynuować jazdę. W świetle reflektorów Santany i bliskiego pełni blasku księżyca nie prowadzi się zbyt komfortowo. Szukamy miejsca na nocleg. Wreszcie znajdujemy półkę na tyle szeroką, że pomieści i nas i Land Rovera. Wyciągam namiot. Zmordowany zagrzebuję się w śpiworze. Arek postanawia spędzić noc pod gwiazdami. Gdzieś w oddali słyszę szum rzeki.
Ranek jest mroźny. Wszystko pokryte jest szronem. Temperatura w nocy spadła poniżej zera. Szybko zwijamy obóz. Dopiero po zjechaniu niżej robimy śniadanie. Malowniczą drogą docieramy do Fez. Nie sposób po prostu objechać to miasto. Zostawiamy Santanę na strzeżonym parkingu i pod opieką najętego przewodnika zagłębiamy się w mroczne uliczki Mediny. Prowadzi nas labiryntem wąskich przejść. Jest luźno, bo to piątek – dla Arabów odpowiednik naszej niedzieli. Ale nie wszystkie przybytki są zamknięte. Odwiedzamy kilka bardzo interesujących miejsc – tkalnię dywanów, garbarnię, warsztat metaloplastyczny i antykwariat, gdzie większość towaru to podrabiane „zabytki”. Sprzedawca próbował przekonać mnie do nieudolnie postarzonego astrolabium, którego podobno używały karawany na Saharze. Wyjaśniłem, z dużym trudem, że Land Rover to nie camel i wystarczy mi GPS. W galerii ze skórą, położonej w niezwykle śmierdzącej okolicy starych garbarni, Arek wykazał zainteresowanie skórzaną kurtką. No i wpadł. Do tej pory przekonuje i mnie i siebie, że to dobry zakup. Kurtka i owszem, nawet ładna, może i warta prawie dwustu Euro (razem z napiwkiem dla sprzedawcy, który upomniał się o bakszysz, gdy wychodziliśmy ze sklepiku), ale nie wiem kto zrobił lepszy interes. Najważniejsze, żeby i sprzedawca i kupiec nie czuli się oszukani po sfinalizowaniu transakcji.
Prawie o zmroku opuszczamy Fez – podobno kulturalną stolicę Maroka. Prawie na pewno handlową. Jedziemy na południowy – wschód. Gdzieś za miastem znajdujemy przyjemnie wyglądający kawałek pustyni. Układamy się do snu. Ale przedtem robimy zupkę chińską na polskiej kiełbasie. Dzisiaj śpię w Santanie. Arek woli „thousand star hotel”, czyli materacyk pod gwiazdami.
Rano szybko zwijamy obóz i po śniadaniu ruszamy odkrywać dziką Afrykę. Wybieramy tylko boczne drogi i pisty. Jest wspaniale. Przez skalną bramę w górskim łańcuchu zjeżdżamy na płaskowyż. W oddali, na wschodzie, majaczą niskie wzgórza. Dojeżdżamy do głównej drogi. Według mapy naprzeciw powinna zaczynać się kilkusetkilometrowa pista, prowadząca pod granicę Algierską. Ale tutaj jest tylko wąska, błotnista ścieżka ginąca między ruderami. Przepraszam – zabudowaniami. Chwilę debatujemy w którą stronę pojechać. Postanawiamy na prawo – tam przynajmniej jest druga pista, która powinna łączyć się z tą, która powinna być w tym miejscu, gdzie jej nie ma. Po trzydziestu kilometrach dojeżdżamy do skrzyżowania. Drogowskaz opisany jest tylko po Arabsku, więc bierzemy go za dobrą monetę i skręcamy w lewo. Po kilku kilometrach wjeżdżamy do wioski. No i tutaj szlak się urywa. Przeciskamy się koło małego meczetu. Wjeżdżamy na zapchane dzieciakami podwórko. Jak to mówią Anglicy – dead end. Z płachtą mapy w garści idę do mężczyzn, którzy wylegli na podwórko. Jeden trochę gada po Angielsku. To dobrze, będzie łatwiej się dogadać. Okazuje się, że szlak prowadzi dalej, tylko meczet trzeba minąć z drugiej strony. To była dobra wiadomość. Zła jest taka, że na rzece nie ma mostu. Był, ale nie ma, więc nie przejedziemy tędy. Dziękuję za pomoc. Z samochodu wyciągam opakowanie zabawek, które daję mężczyźnie, żeby podzielił między dziećmi. Wracamy do skrzyżowania, w którym powinna zaczynać się pista do Algierii. Nie ma tu czego szukać. Ruszamy więc w dalej. Gdzieś musi być ta cholerna droga! W oddali patrol policyjny. Zwalniamy. Zatrzymuję przy policjancie. Pokazuję mapę i tłumaczę gdzie jest problem. Ten konsultuje się z kolegą. Okazuje się, że trzeba jechać jeszcze kilka kilometrów dalej, przejechać przez most na oued'zie, dojechać do „sukhu” (czyli targu) i przed murem ogradzającym go skręcić w prawo. Tam się zaczyna poszukiwana przez nas pista. Dziękujemy, dajemy podarki dla dzieci i ruszamy. Wszystko według opisu! Skręcamy z asfaltu na szuter. Na początku idzie OK. Mijamy chmarę ludzi kręcących się po pustyni. Zbierają śmieci! Wielkie czarne worki piętrzą się w stertach. Wspaniale!
Pista wije się pomiędzy pagórkami. Ścieżek jest wiele więcej, niż wskazywałaby na to mapa. Wybieramy te bardziej wyjeżdżone i prowadzące mniej-więcej w kierunku wskazywanym przez mapę. W pewnym momencie szlak wjeżdża w koryto wyschniętej rzeki. Nie przejeżdża przez nią, ale wjeżdża do rzeki i skręca w prawo. Po kilkuset metrach wspina się na przeciwległy brzeg. Pista wije się dalej, raz mniej, innym razem bardziej widoczna. Potem znowu skręca w koryto rzeki. I tak jeszcze parę razy. Po kolejnym razie dojeżdżamy do dolinki, w której stoi kilka budynków z cegły suszonej na słońcu. Tutaj szlak kończy się. Dalej wiedzie tylko ścieżka, nieprzejezdna dla samochodu. Idę zaciągnąć języka. Bad luck – jedyne narzecza znane na tym skrawku pustyni to Arabski i Francuski. Jakoś dogadujemy się po francusku. Powinniśmy zawrócić, objechać wzgórza i po „neuf kilometres agoche” - po dziewięciu kilometrach skręcić w lewo (chyba), a może w prawo? Nie, raczej w lewo. Gesty potwierdzają domysły – w lewo. To jest szlak do Mataraki. Najpierw jednak wyjeżdżamy off-roadem do miejsca, z którego i tak musimy zawrócić. Po śladach dojeżdżamy do rozwidlenia szlaków. Skręcamy w lewo. Potem jest już łatwiej. Kamienisto-szutrowa pista prowadzi nas na południe, potem odbija na południowy-wschód. Co pewien czas szlak rozwidla się. Raz z prawej, potem z lewej dochodzi jakaś mniej lub bardziej wyjeżdżona ścieżka. Czasami pistę przecina inny szlak prowadzący skądś do nikąd. Jest pięknie. Słońce już zaszło. Postanawiamy jechać tak długo, aż wzejdzie księżyc. Nie musimy go specjalnie wypatrywać – jedziemy na wschód. W światłach reflektorów Santany nie widać za wiele. Pustynia  nie jest wcale płaska. Ani piaszczysta. W pewnym momencie spoza wzgórza wychyla się ogromna, srebrna twarz księżyca. Pora na postój. Zjeżdżam ze szlaku. Robimy sesję zdjęciową z Santaną i księżycem w rolach głównych. Potem obiado-kolacja i spać. Cisza wokół niemalże doskonała. Gdzieś z oddali dobiega ujadanie psa. Pustynia nie jest taka bezludna! Potwierdzają to światła pojazdu jadącego z naprzeciwka. Powoli, skrzypiąc resorami na wybojach i pojękując silnikiem, przetacza się ogromna ciężarówka. Pozdrawiamy się nawzajem.
Ranek jest mroźny. Znowu pokryci jesteśmy szronem. Jesteśmy na płaskowyżu na wysokości półtora tysiąca metrów. Dla rozgrzewki szybki spacer na pobliskie wzgórze. Gorące śniadanie (zupka chińska na polskiej kiełbasce), potem sprawdzenie oleju w silniku, luzów na łożyskach kół, regulacja hamulców. No i w drogę! Ale najpierw namierzamy się na mapie. Niby wiemy gdzie jesteśmy. W dużym przybliżeniu. Kierunek Mataraka. Mamy do przejechania jeszcze około 300 kilometrów. Szlak prowadzi nas drogami szutrowymi, czasami pokrytymi nawianym piaskiem, czasami zanika na kamiennych płytach. Potem pojawia się w oddali. Raz czy dwa muszę wyjść na maskę samochodu i przez lornetkę wypatrzyć pistę. Popołudniu niespodziewanie dojeżdżamy do biegnącej w poprzek szlaku drogi asfaltowej. Według wyliczeń powinniśmy dojeżdżać do Mataraki, ale tutaj nie ma żadnej asfaltówki! Owszem, są jakieś zabudowania, ale nie powinno być drogi. Budynki nie zawsze oznaczają, że jesteśmy w miejscowości oznaczonej na mapie. Czyli jesteśmy sześćdziesiąt, siedemdziesiąt kilometrów dalej – tam jest RN 19. Czyli pomyliłem się wykreślając poranną pozycję. Stąd powinna iść pista, około 150 kilometrów, do drogi biegnącej na południowy zachód wzdłuż Algierskiej granicy. Przecinamy asfalt i jedziemy, jak się nam wydaje, pistą. Szlak schodzi do rzeki. Pojawia się kilkaset metrów dalej na przeciwległym brzegu. Na pewniaka ruszamy tym śladem i nagle czuję, że koła grzęzną w miękkim podłożu. Przeładowuję na dwójkę i dodaję gazu – za późno! Stoimy. Wysiadamy z samochodu i zapinamy sprzęgiełka na kołach. Włączam reduktor. Dwójka i delikatnie dodaję gazu równocześnie popuszczając sprzęgło. Santana rusza jakby stała na asfaltowej szosie. Nie zatrzymuję się dopóki nie wyjedziemy na twardą nawierzchnię.
Po drugiej stronie wyłączam napęd na cztery łapy. Jedziemy dalej jeszcze ze dwa kilometry, dopóki szlak nie znika zupełnie. Nie mamy jak przejechać przez szerokie, głębokie rozpadliny. Nawet napęd 4x4 nic tutaj nie pomoże. Nawet gąsienice nie na wiele tutaj by się zdały.
Zawracamy. Bez problemu docieramy do asfaltu. Próbujemy jeszcze w dwóch innych miejscach. Nic się, do cholery, nie zgadza! Wyjeżdżamy na asfalt. Skręcamy na zachód. Przejeżdżamy koło słupka drogowego. Mataraka 1 km. I cyfra z numerem drogi – 19. Te dwie informacje wykluczają się! W każdym razie według mapy. Jesteśmy zdezorientowani. Nie możemy ufać mapie, bo przekłamania są zbyt wielkie. To nie parę kilometrów, ale kilkadziesiąt. A co jest w miejscu, gdzie powinna być droga RN19? Sprawdzimy następnym razem...
Droga powrotna do Europy prowadzi najpierw do Nadoru. Cena biletu do Almerii – 350 Euro. Zdecydowanie za dużo. Nadbrzeżną drogą jedziemy do Ceuty – 150 Euro. Decydujemy się więc na Tanger. Okazuje się, że kupując bilet last minute, płacimy za Land Rovera i dwie osoby tylko 30 Euro! 3 lutego kończy się nasze pierwsze spotkanie z Marokiem. Pierwsze, ale nie ostanie! Wrócimy tu już wkrótce, na Casblanca Challenge...

piątek, 1 stycznia 2010

Nowy FotoBlog

Właśnie stworzyłem nowy FotoBlog o moich przygodach :-) http://borajdfoto.blogspot.com


Już jest OK :-)

Już jest dobrze :-) Strona rajdu już działa... Nie wiem tylko, co było przyczyną awarii... Marek, mój komputerowiec, przywrócił ją :-)

Atak?

Coś złego się stało tuż przed pólnocą 31-12-2009 - strona internetowa rajdu przestała działać...

sobota, 26 grudnia 2009

Nie wszyscy rezygnują :-)

Po wezwaniu opublikowanym na forum Budapest-Bamako odzew nie jest taki zły :-) Wygląda na to, że połowa załóg chce jechać do końca.